Zacznę może od tego, że przed samym wyjazdem miałem ogromne wątpliwości czy w ogóle jechać do Zakroczymia. Świadomość, że będzie tam "tyle Boga" trochę mnie zniechęcała. Tak szczerze mówiąc to kontakt z Bogiem straciłem, gdy uzależniłem się od alkoholu. Nawet teraz gdy nie piję i staram się coś robić ze swoim życiem, ta wiara do mnie nie wraca, nie dociera. Nie planowałem wyjazdu żeby mnie nagle olśniło, żebym złapał Boga za nogi, żebym nagle zaczął wierzyć, że jest w stanie zmienić w moim życiu cokolwiek. Postanowiłem tam pojechać tylko dla tego, żeby spędzić ten czas z przyjaciółmi (Stefanem, Heńkiem i Waldkiem). I z osobami z podobnym problemem. Zawsze działa to na mnie kojąco, więc pomyślałem: dlaczego nie?

Wyjazd w czwartek o 6 rano, godzina jak dla mnie trochę zaporowa, ale cóż, żeby spać tam w miarę normalnych warunkach trzeba było wyjechać tak rano.
Droga minęła spokojnie, bez większych ekscesów. Na miejsce dojechaliśmy dość szybko, bo droga mimo zimy była dobra. Byliśmy jednymi z pierwszych gości, a na miejscu miłe zaskoczenie. Najpierw spotkanie z Cześkiem (dzięki niemu mogliśmy tam być), ciepły uścisk mimo tego, że nawet się nie znaliśmy. Od samego początku dostawaliśmy od ludzi mnóstwo życzliwości. Zostało trochę czasu do kwaterowania gości, więc mieliśmy czas na kawę dzięki uprzejmości Sióstr Zakonnych. Pojawili się przyjaciele z Otwocka, co oczywiście wywołało u nas jeszcze większe zadowolenie. Od razu rozpoczęły się dyskusje, śmiech i żartowanie ze wszystkiego. Kiedy w końcu zaczęło się kwaterowanie gości, Stefan poszedł załatwiać pokój, a my czekaliśmy rozmawiając. Trochę się niecierpliwiłem, więc zajrzałem do pokoju gdzie Siostry kwaterowały gości. I jak zwykle jak to w przypadku Stefana miłe zaskoczenie. Cały pokój, wszyscy ludzie stoją, czekają, a nasz zacny kolega siedzi i dyskutuje z Siostrami :) Dostaliśmy fajny, ciepły pokój.

Jeśli chodzi o program imprezy to zbyt dobrze go nie pamiętam, więc opowiem tylko o wydarzeniach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. I które oczywiście pamiętam.

Pierwszym z wydarzeń które zrobiły na mnie prażenie były posiłki. I ta modlitwa przed. Śpiewana przez wszystkich na cały głos, z taką nadzieją? Dumą? Nie wiem jak to nazwać. Robiło to wrażenie, nie tylko za pierwszy razem, ale też za każdym następnym.

Następnym wydarzeniem była spowiedź. Nie do końca wyglądało to jak spowiedź, ale wiem jedno, że dzięki temu moja dusza przestała mi tak ciążyć. Może przestała to za duże słowo, ale na pewno stała się lżejsza. Pamiętam tylko jak bardzo się bałem tej rozmowy z ojcem Janem. Nie tylko ze względu na to, że u spowiedzi nie byłem jakieś 8 lat. Nie wiedziałem czy dam radę powiedzieć to co powinienem. Zacząłem od powiedzenia tego, że nie wiem czy wierzę w istnienie Boga, że staram się do Niego wrócić, ale jakoś mimo wszystko jest to trudne. Zapytałem jak to zrobić. I dalej już poszło, powiedziałem niewiele, ale na tyle dużo, żeby poczuć ulgę.
W szybkim skrócie - wylałem z siebie to co bolało mnie przez ostatnie lata i co nadal mnie boli. W podobnym skrócie wyznałem swoje grzechy względem rodziny, najbliższych, przyjaciół. To co uważałem za najważniejsze. Mało pamiętam z tej rozmowy, tylko to, że przez cały czas miałem w oczach łzy, to że znalazłem się na kolanach, a dłonie ojca Jana na mojej głowie. Usłyszałem odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie od dawna, za co ku mojemu zdziwieniu podziękowałem Bogu. W końcu zamiast jęczeć i prosić, po prostu podziękowałem.

Przyszedł czas na Adorację Najświętszego Sakramentu. W sumie znałem tę nazwę, to określenie. Wiedziałem, że jest coś takiego. Ale tak na prawdę nie miałem pojęcia z czym to się je. Pamiętam z tego tylko to, że nie czułem nic. Klęczałem, słuchałem, modliłem się, ale jakoś wielkiego wrażenia nie było. W końcu jednak przyszło wzruszenie i łzy. Nie przez miejsce, nie przez samo nabożeństwo. Spojrzałem na Stefana, który siedział obok, zobaczyłem jak bez przerwy ociera z oczu łzy. Ta adoracja nabrała znaczenia tylko dlatego, że cieszyłem się z tego, że jemu coś ona daje. Płakałem razem z nim, byłem zadowolony, że Stefan odnajduje w tym swój cel, swoją radość.

Na miejscu odbywały się również nocne mityngi. Mimo, że wciąż nie mam odwagi zabierać głosu, to i tak dały mi jak zwykle bardzo dużo. Uwielbiam słuchać, brać i utożsamiać się z tym co mówią inni alkoholicy. Każdy temat, każdy mityng, to odmienne rozważania. Mityng jest dziwnym miejscem, dziwnym bo nie umiem z nich wyjść. Coś mnie tam trzyma i nie pozwala odejść. Może w końcu nauczę się dawać, a nie tylko brać, mam taką nadzieję.

Najważniejszym wydarzeniem bezsprzecznie była możliwość przebywania wśród przyjaciół, móc widzieć życzliwość, uśmiechy, móc rozmawiać na każdy temat, nie bojąc się niezrozumienia. Doznawanie tego ciepła, zrozumienia, po prostu bezcenne.
Dzięki tym Dniom Skupienia dostrzegłem, że alkoholizm to nie tylko ciągłe nieszczęście bo chce się pić, ciągłe narzekanie "dlaczego ja?", ani też czucie się gorszym... 
Zauważyłem, że alkoholik może być szczęśliwym człowiekiem :)